R10 – 4 dni – 450km czyli jak tata spełnił swoje rowerowe marzenie – kompletny opis trasy – dzień 1.
W życiu warto spełniać marzenia i robić coś dla siebie. Kropka!
Poniższy opis jest kompletną relacją naszej wyprawy wzdłuż polskiego wybrzeża z września 2021 roku, uzupełnioną zdjęciami oraz subiektywnym opisem wrażeń, emocji, doświadczeń, przeżyć.
Relacja video dostępna jest również na YouTube jako wizualne uzupełnienie zawartych poniżej treści, zapraszam!
Geneza czyli co, jak i dlaczego?
Dla jednych przejechanie R10 to pestka, dla innych coś nadzwyczajnego, a dla nas to największa rowerowa przygoda 2021 roku. 450 km w 4 dni wydaje się dystansem, który można pokonać na miękko, bo to przecież raptem lekko ponad stówka dziennie – nie takie rzeczy się robiło w wojsku – ejże, ale my nie byliśmy przecież w żadnym wojsku! Ale wojsko to pestka w porównaniu z MTB, gdzie na rowerowym szlaku, po przepedałowanych ponad 80km i 6h w siodle, pośladki potrafią boleć koszmarnie, uda na podjeździe wręcz wybuchają, a jeszcze pojawiają się skurcze raz lewej, raz prawej łydki. Zaczyna padać deszcz, a ty stoisz na środku miejscowości widmo, gdzie chciałeś coś zjeść, ale dosłownie wszystko jest pozamykane – sezon odjechał. Gdy udaje ci się złapać zasięg, wujek gugle informuje o jedynej knajpie w pobliżu – minąłeś ją 4km temu:) Deszcz pada coraz mocniej, a ty masz na szczęście już kompletnie wylane na wszystko. Przygoda trwa i to właśnie ty jesteś reżyserem, scenarzystą i głównym aktorem rowerowego przedstawienia. Przed nikim się nie musisz tłumaczyć, zależysz wyłącznie od siebie i to jest NAJ-WAŻ-NIEJ-SZE!!!
Ale zaraz, zaraz, wszystko od początku…
Coś tam pokręciliśmy przed wyjazdem, a że forma jest cały rok, to spoko, nie będzie problemu, na miękko to ogarniemy:) Najpierw pociąg i zaskoczenie, bo do Świnoujścia z Warszawy z rowerem bilet dostać nie jest wcale łatwo. Podróż trwa aż 10 godzin i to jest jakaś totalna pomyłka, nie róbcie tak!, bo TLK = cała noc w plecy i wysiadasz styrany i totalnie niewyspany. PKP da się lubić (odkąd mają piwko w Warsie to już w ogóle jest piękna sprawa), ale byliśmy przekonani, że nad morze dotrzemy wypoczęci, wciągniemy śniadanko i zakładana stówka z hakiem pęknie zupełnie na mięciutko. No właśnie, byliśmy przekonani…
Mimo wszystko nie przejmujemy się wcale, bo jesteśmy na miejscu i chcemy jechać, kręcić, pedałować. Dawać nam tę R10 to jej pokażemy!!!
Dzień 1. Świnoujście – Niechorze
Wysiadamy w Świnoujściu i od razu wita nas „piękna słoneczna pogoda”…
Widać, że Świnoujście finansowo nie narzeka – ścieżki są wręcz dopieszczone, gładkie jak niemieckie autostrady.
No to dawaj najpierw na granicę, zobaczyć Niemca:)
Aby tam dotrzeć, trzeba się przeprawić promem – fajna atrakcja, tylko dlaczego zabrania się wjazdu na prom rowerem, skoro jest ścieżka??? Bez jaj, wjeżdżamy i sru na drugi brzeg w kilka minut.
Po jajecznicy (Frühstück jak należy, gdzieś na deptaku w pierwszej otwartej knajpie, jest godzina 9) i szybkim serwisie sprzętu (wywalenie tublesa z tyłu – wyleczyłem się już z tego „usprawnienia”) – jedziemy dalej w stronę latarni morskiej i gazo portu.
Ale najpierw jeszcze obowiązkowy punkt wycieczki: Stawa Młyny
Gazo port ogromniasty i nadal rozbudowywany, aż chciałoby się pozwiedzać. Ścieżka jak ta lala, więc mkniemy do latarni morskiej.
Latarnia morska – jedna z najwyższych na świecie – widok, że kopara opada – atrakcja obowiązkowa!!!
308 schodów to dla nas „pestka” – szczególnie przed, bo po to już niekoniecznie! Kolejne latarnie po drodze podziwialiśmy już z dołu:)
Sam dojazd jest całkiem spoko pod każdy rower – utwardzony szuter/asfalt
Śmigamy dalej w stronę Międzyzdrojów, aby tam strzelić małą czarną i po drodze podzwonić trochę na Niemiaszków:)
Przyznaję bez bicia, tak, to moja słabość wyniesiona jeszcze ze studiów, ponieważ kończyłem germanistykę i jakoś zawsze niemiecka karność i posłuszeństwo były dla mnie dość komiczne. Mało u naszych zachodnich sąsiadów jest fantazji, empatii, o frywolności nie wspominając. „Ordnung muss sein” i basta 🙂 No ale na trasie R10, w środku lasu to naprawdę miłe uczucie, gdy ktoś grzecznie ustępuje miejsca już po pierwszym dzwonku!
Droga do Międzyzdrojów, mimo że wiedzie przez las, jest utwardzona i nie spotkamy tam żadnych przykrych niespodzianek, mimo że według mapy powinny nas czekać „piaski”.
A już las liściasty na skraju morza, przed samymi Międzyzdrojami jest istną PE-TAR-DĄ!!! Pozycja obowiązkowa – zobaczcie sami…
w dodatku za chwilę, nad samym morzem robi się naprawdę super rowerowo – klimacik że hej!
Przebitka przez centrum, nawet we wrześniu, to ciągłe machanie kierownicą i balansowanie pomiędzy turystami – ja tam lubię się przeciskać na rowerze i dziękować na prawo i lewo każdemu wyrozumiałemu pieszemu.
Dobijamy w końcu na małą czarną, a przyszła już nawet ochota na piwko (rozsądek podpowiadał, że przed południem się nie pije i słusznie)
Pijemy zatem pyszną kawusię w super cenie 16PLN (sic!) i myślimy, że w sumie to dobrze nam idzie i na mięciutko zrobimy cały dystans… Cukry wjechały to i my też wjechaliśmy … najpierw na spory asfaltowy podjazd tuż za samymi Międzyzdrojami
potem szybka wbitka do Wolińskiego Parku Narodowego i kolejny podjazd leśny (może być bardzo piaszczysty podczas pełni lata)
a jak jest podjazd to zawsze na końcu czeka co? 50 km/h z górki:)
Kolejny kawałek R10 jest raczej do zapomnienia ponieważ cofamy się w stronę lądu aby objechać jezioro Koprowo (cały czas asfalt albo ścieżka) i dopiero w Międzywodziu robi się znowu nadmorsko ciekawie
a w Dziwnowie takim oto wspaniałym mostem kończy się wyspa Wolin
i szczerze mówiąc z tym nam się ta miejscowość do dziś kojarzy. No i jeszcze z tym, że jak nad morzem chcesz zjeść domowy obiad to umarł w butach. Gastronomia w nadmorskich kurortach to osobny rozdział, jak Bill Clinton, który coś tam palił i się nie zaciągał:) A szkoda, bo mamy tyle regionalnych przysmaków… ech! No dobra, znaleźliśmy w końcu schabowego i o dziwo obyło się bez piwka! A trzeba było strzelić zimniutką, pyszniutką pszenicę bo potem, tak czy siak, jechać było już nam baaardzo ciężko.
Za Dziwnowem/Dziwnówkiem wjeżdżamy w las i robi się znowu bardzo, ale to bardzo przyjemnie i nie ma tam wcale żadnych piachów tylko twarde ścieżki, po których śmigniecie jak Zygzak McQueen na każdym sprzęcie
Szlak wygląda mniej więcej tak, tylko że na tym odcinku oznaczenie R10 jakoś się rozmywa, albo to my się nie ogarnęliśmy. Do dziś nie mamy pewności. Trudno jednak się zgubić na prostej drodze, choć z drugiej strony… 🙂
Natomiast już przed Pobierowem jedziemy nad samym morzem i od razu człowiekowi raźniej bo bliskość morza robi „robotę” – totalny sztos!
A samo Pobierowo, no cóż, nie różniło się dla nas kompletnie niczym od wszystkich nadmorskich miejscowości poza tym, że chyba tylko w Pobierowie smażalnia ryb reklamuje się pizzą! Można? 🙂
Ostatnie 10 kilometrów pierwszego dnia z Pobierowa do Niechorza to już głównie jazda asfaltowymi ścieżkami
Na koniec obowiązkowa atrakcja czyli trzęsienie mięśni czworogłowych w Trzęsaczu i totalny spadek formy, dalej już na oparach.
i powoli, dostojnie wbijamy do Niechorza, gdzie przybijamy 5tkę na zakończenie pierwszego odcinka R10: Świnoujście – Niechorze! 100 km łącznie pękło, a my nie!!!
Nagroda być musi -> Szybki marsz do biedry po zasłużone piweczko i biegusiem w kimę bo next day mieliśmy w planie nadrobić trochę kilometrów…
Kamil Stelmarczyk
Również dużo podróżuje na rowerze, artykuł przystępnie napisany i pożyteczny, w innym klimacie ale również sporo informacji możecie znaleźć na https://elektryczny-rower.com/ prowadzą pasjonaci, z żyłką do szczegółów jeżeli chodzi o rozwiązania techniczne.