R10 – 4 dni – 450km czyli jak tata spełnił swoje rowerowe marzenie – kompletny opis trasy – dzień 2.
Budzimy się dość długo, po 10 godzinach głębokiego snu, choć Brzoza sugeruje, że chrapałem jak zły – a Brzoza jest basistą w zespole Sunsmoke, więc słuch ma dobry:) Wciągamy szybkie, podręczne śniadanie (parówka, kajzerka i jogurt), pakujemy sakwy i jeszcze tylko pit stop techniczny na podreperowanie urwanej sakwy. Szybko nabieramy tempa, bo wprawdzie nie ma słońca, ale zapowiadali deszcze, więc w duchu modlimy się o dobrą pogodę i póki co nie pada. Wszystko ogarnięte, wsiadamy na rowery i co? Od ręki dopada nas ulewa…
Spakowaliśmy wiele niepotrzebnych rzeczy, jak np. metalowy kubek, spray na komary, ale kto by pomyślał o ochraniaczach na buty? A na co to komu, na co to potrzebne? Zalegalizować…? Lista przed wyjazdem była przecież kompletna, no ale najważniejsze żeby na szybko coś wymyślić, bo już po kilkuset metrach woda chlupie w butach (mam akurat SPDy) i to nie martwi tak bardzo, jak fakt, że od razu robi się przenikliwe zimno w stopy. Zjeżdżamy pod Lewiatana, słyszymy burzę… naszych mózgów i wychodzi z tego całkiem zgrabny sprzęt. I teraz wujek dobra rada: trytytki + „szara taśma” to podstawa każdej wyprawy rowerowej, jak mawiał mój dziadek: „bez młota to nie robota”.
Nie ma się co użalać nad sobą, bo jeśli mamy zrobić kolejną stówkę z hakiem, to trzeba jechać i nie filozofować. Wsiadamy na rowery i kręcimy, mimo że jest to dość wątpliwa przyjemność. Deszcz leje jak z cebra, ale pocieszamy się tym, że nie jesteśmy sami na trasie, bo tego dnia mijamy całkiem sporo osób przemierzających R10 i to w pojedynkę. Wyłaniają się z zza zakrętów jak grzyby po deszczu. Piąteczka w locie i dalej w pedał!
Cały czas jedziemy przez las i droga wydaje się być przejezdna dla każdego typu jednośladów, choć szosy byłoby szkoda. W pewnym momencie zauważamy, że czeka nas dłuuugi odcinek jeszcze zapewne poniemieckiego bruku, czyli telepawka, ale jednak organizacja R10 w Zachodniopomorskim to pełna profeska i te małe smaczki są super przyjazne rowerzystom – za to należą się duże brawa!
Deszcz przestaje padać i zastanawiamy się, ile to potrwa, a po kilku kolejnych kilometrach robi się już bardzo, ale to bardzo przyjemnie. Widocznie zasłużyliśmy na nagrodę za wytrwałość i chyba ktoś chce nam wynagrodzić słaby początek dnia. Oby…
Humory wracają na właściwe tory, aż chce się kręcić dalej i zastanawiamy się, ile nasze złapane okno pogodowe może potrwać. Nie potrzebujemy pogodynki, żeby widzieć, co się dzieje na niebie kilka kilometrów dalej: szaro od deszczu. Robi się za gorąco, ale stawać nie chcemy, bo to może być jedyna szansa, żeby dziś zrobić pełen dystans. Jedziemy zatem dalej upoceni po uszy i… co z tego? Przecież to bez różnicy, od czego jesteśmy przemoczeni:)
Przed samym Mrzeżynem korzystamy z takiej oto ścieżki rowerowej i w tym miejscu kolejny ukłon do mądrych głów z Zachodniopomorskiego, good job Folks!
A w samym Mrzeżynie nie zgubicie się nawet po kilku piwkach (choć wtedy należy zapewne prowadzić rower albo dać się prowadzić) bo oznaczenie R10 jest naprawdę znakomite. Nie wiem, czy nie jest to najlepiej oznaczona miejscowość na całej trasie. Niestety nie mieliśmy w planach postoju, o piwku w ogóle nie wspominając. Z tyłu głowy ciągle mieliśmy za to chmury, które urządzały sobie za nami ambitny pościg.
Opuszczamy zatem Mrzeżyno, a już w kolejnej miejscowości zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. I tutaj konieczna jest mała dygresja, otóż: obaj urodziliśmy się w jakże znakomitym roku 1983 i kojarzymy jeszcze puste półki w sklepach, czy też dziadka stojącego w kolejce po parówki a mi osobiście najbardziej zapadła w pamięć scena gdy ojciec z dziadkiem ciągną na sankach wymarzoną lodówkę Minsk 15M przez pół osiedla. Są to zazwyczaj jednostkowe migawki, ale doskonale wiemy, ile znaczyło kiedyś mieć cokolwiek. Czyżby nastąpiła dewaluacja pojęć po 89. roku? Nie nam oceniać tamte czasy, ale było naprawdę wiele rzeczy, które w dzisiejszych robiłyby nadal furorę. Dźwirzyno jest naszym odkryciem roku i miejscowością w której na pewno zawitamy, a dlaczego akurat tam?
Ano dlatego, że w całej miejscowości nie ma zbyt wielu straganów (jakież one potrafią być męczące i to jest niepojęte, że na własne życzenie pakujemy się w ten cały fajans, oscypki i chińszczyznę. A weź przypadkiem traf na 10001 drobiazgów z dziećmi – umarł w butach!), a przestrzeń niezagospodarowana nadal przez nowoczesną deweloperkę należy do „ośrodków wczasowych”. No właśnie: przestrzeń, czyli pojęcie, które odjechało w ostatnich latach w siną dal, a już nad morzem obecnie powstają wyłącznie „apartamenty” cementujące sąsiedzką brać. Coś jakby hasło z PRL: „Bliskość sąsiada gwarancją udanego urlopu”. Dźwirzyno jest przy tym jakąś aberracją, skamieliną, nie dającą się nadal zmonetyzować oazą i na pewno naszym celem urlopowym w najbliższych latach. Klimat i przestrzeń robią w Dźwirzynie niesamowitą robotę. Tam też powstało nasze wspólne zdjęcie, symbol całej wyprawy:)
Zauroczeni opuszczamy miejscowość naszych marzeń i snów i wyruszamy dalej w stronę Kołobrzegu. Praktycznie cały odcinek to asfaltowa ścieżka, a słońce nadal nad nami czuwa
Pokonaliśmy około 40 km i docieramy do Kołobrzegu, gdzie w odróżnieniu od Mrzeżyna, od razu gubimy szlak, który to pojawia się, to znika. Nieważne, bo w planie mamy regeneracyjną zupę, więc motywacja jest podwójna. Przeciskamy się przez miasto, finalnie zasiadamy na deptaku i zamawiamy po żurku w znakomitej cenie 26 PLN za talerz. No dobra, cena faktycznie robi „wrażenie” ale zdecydowanie było warto, bo porcja była ogromna, przepyszna i pozwoliła nam się porządnie rozgrzać.
A i jeszcze jedna uwaga a propos cen nad morzem: wydawało nam się, że im dalej na wschód, a od Kołobrzegu to już w ogóle, ceny zaczynają przybierać kształt zdroworozsądkowy, co oczywiście nie znaczy, że jest to jakikolwiek constans bo sezon przecież jest krótki i wszyscy chcą zarobić…
Brzuchy pełne, napiwek zostawiony, w nagrodę po małym sznapsie na rozgrzewkę (choć lichuteńkim), wsiadamy znowu na nasze maszyny i kierujemy się w stronę niegdysiejszej Mekki nadmorskiego lansu, do Mielna:). Najpierw jednak trzeba w końcu zrzucić z siebie worki na śmieci
sam wyjazd z miasta jest ogarnięty na tip top i kręcimy ten odcinek z ogromną przyjemnością. Szkiełko, oko i dusza aż się radują na takich ścieżkach,
ale to, co nas czeka za chwilę, zwyczajnie wyrywa z siedzeń, spadają kapcie, kopara opada, zapiera dech w piersiach: istny rowerowy SZTOS nad samiuteńkim brzegiem morza!!!
Naładowani pozytywnym flow ciśniemy dalej ścieżkami, aż staje się to nawet dość monotonne. Chciałoby się posmakować jakiegoś szutru albo piachu, a nie, ciągle tylko ten asfalt albo kostka, więc miejscowości i kilometry mijają nam dość monotonnie.
Aż w końcu dobijamy do Sarbinowa, gdzie przebieramy się po raz n-ty tego dnia (deszcz i słońce naprzemiennie zmuszają do ciągłych korekt w ubiorze), i trafiamy na taki oto króciutki, ale pięknie poprowadzony odcineczek R10 (choć przyznam szczerze, że chyba tam jest akurat zakaz wjazdu dla rowerów, no ale, dajcie spokój…
Mamy już pod 70 km w nogach, ale jakie to ma znaczenie, gdy już w powietrzu unosi się bryza bansu, brejkdensu, czuć powiew luksusu, imprezowego sznytu w najlepszym wydaniu z lat 90-tych: Mielno wlecome to, więc kręcimy ile sił w nogach, tym bardziej, że w planie mamy obiad i tym razem bez piwka się nie obejdzie. Plan realizujemy do do joty, plus małe rozciąganko, bo mięśnie mamy pozbijane na amen.
Najedzeni i zregenerowani psychicznie pysznym piwkiem, orientujemy się, że nasze okno pogodowe nie miało w planach żadnego postoju, dlatego też i my zbieramy się w dalszą podróż, ale mimo wszystko nie udaje nam się uciec przed deszczem. Zajeżdżamy po drodze nad jezioro Jamno i w oddali widzimy nasze uciekające okno pogodowe
a za nami grupę pościgową pod wezwaniem napompowanych Cumulonimbusów
Dalej pedałujemy już bardziej siłą woli, żeby uciec przed większym deszczem. Tym bardziej, że znowu cofamy się w stronę lądu i w takich okolicznościach przyrody pęka nam akurat równe 100 km.
Zostaje nam jeszcze jakieś 25km do samego Darłowa, celu naszego drugiego dnia wyprawy
W tym momencie jesteśmy już naprawdę potężnie zmęczeni. Brzoza nie rozciąga się wcale (zachodzę w głowę, jak to jest możliwe, ale przemawia do mnie teoria, że przecież nigdy się nie rozciągał i daje radę:), a moje mięśnie ewidentnie potrzebują stretchingu. No więc jazda: rama służy idealnie pod uda, pięta nisko w pedale rozluźnia łydki, a nadziewanie pośladków na szpic siodełka to bodziec bolesny, ale potrzebny bo w tym miejscu znajduje się splot nerwowy każdej z nóg. Boli jak cholera, ale ten ból sprawia nawet jakąś dziwną przyjemność – trudno to opisać słowami.
Jeszcze dosłownie kilka kilometrów, bo już docieramy do Darłowa i będziemy mogli wyciągnąć kopyta na wygodnym łóżku.
I tutaj kolejna dygresja dotycząca noclegów: we wrześniu znajdziecie nocleg w przystępnych cenach dosłownie wszędzie (50 pln za noc od osoby), a dla regeneracji ważne jest, aby łóżko było wygodne. Z doświadczenia wiemy już, że pojedyncze łóżka mogą być dramatycznie niewygodne. Dlatego też, będąc ciut mądrzejszymi po pierwszym dniu, wybraliśmy w Darłowie łóżko podwójne (chyba nawet nazywało się małżeńskim). To w sumie tyle, ale jeśli jesteście wrażliwi emocjonalnie, to nie dziwcie się jeśli właściciel „kwatery” posądzi was o bycie gejami i na przywitanie nastąpi nieznośna cisza:) Po 125km w siodle możecie mnie nazywać jak chcecie, mam to w… poważaniu. Nas to akurat ubawiło, ale wyjątek potwierdza regułę, bo zdarzyło się to samo również w dniu kolejnym.
My, w każdym razie, za zamknięcie wieczoru znowu skoczyliśmy po małe piwko, aby świętować kolejny udany dzień tripu, przejechane finalnie 125 km i grzecznie udaliśmy się w zasłużony sen na łożu małżeńskim:) Wiedzieliśmy, że dzień nr 3 będzie wyjątkowy, ale nie spodziewaliśmy się, że Kluki mogą nas aż tak zaskoczyć. Albo to my je zaskoczyliśmy…